Walka o Rozlewisko Kochłówka
Zaczęło się od potwornego smrodu i zaniedbanego miejsca – rozlewiska powstałego w wyniku szkody górniczej, w którym władze miasta i instytucje widziały problem z jednym możliwym zakończeniem – zasypaniem. Ale dla jednej lokalnej radnej – dla Ewy Chmielewskiej i skupionej wokół niej niewielkiej grupy upartych mieszkańców, ten zapomniany zakątek skrywał piękno warte walki. Wbrew oporowi ze strony miasta, Wód Polskich i spółki górniczej, podjęli działania wymagające wielkiej mobilizacji społecznej i konsekwencji. Ich najpotężniejszymi sprzymierzeńcami okazały się zaskakujące powroty chronionych gatunków – od płazów, przez barwnego zimorodka, po dziesiątki łabędzi i niezwykle rzadką czaplę nadobną, zarejestrowaną po raz pierwszy w Polsce właśnie tutaj. To opowieść o tym, jak nieprawdopodobny „użytek ekologiczny” został wyrwany z zapomnienia i planów zniszczenia, dowodząc, że zaangażowanie społeczności i owocna współpraca z Radą Miasta, mogą zdziałać cuda i stać się prawdziwym przykładem „sprawiedliwej transformacji”.
– Witam serdecznie Pani Ewo. Porozmawiajmy o miejscu, które przeszło niezwykłą przemianę, z obszaru problematycznego w cenny użytek ekologiczny. Mowa o Dolinie Kochłówki. Jak to miejsce wyglądało wiele lat temu, zanim zaczęła się Pani w nie angażować?
Ewa Chmielewska – To było naprawdę bardzo dawno temu. Tam w ogóle nie było jeszcze tej drogi rowerowej, która jest obecnie wzdłuż Kochówki i łączy Grodek z ulicą 1 Maja. Lecz był tam fajny skrót wzdłuż rzeki, chociaż ta droga była bagnista, długo stała tam po deszczach woda. Rowerem suchą stopą nie dało się tam przejechać, rower się tam rozjeżdżał. W te okolice nikt nie chodził. To były tereny, gdzie śmierdziało, naprawdę silnie śmierdziało.
– Czyli zapach był główną barierą?
Ewa: Tak, zapach odstraszał wszystkich. Ale jak od smrodu przejść do tego, żeby tam zajrzeć, powąchać i stwierdzić, że warto to zatrzymać? To jest pytanie.
– Wspomniała Pani o drodze rowerowej. Kiedy pojawiła się ta droga i jaką rolę odegrała?
Ewa: Jeszcze zanim zostałam radną, wiele lat temu, zwracałam się do ówczesnej prezydent Grażyny Dziedzic, aby tamtą drogę wysypać szutrem i zrobić fajną drogę rowerową. Byłam tym zainteresowana, bo miałam rodziców w Bielszowicach i to była jedyna droga z Bykowiny do Bielszowic, gdzie nie trzeba było „deptać” pod górkę, tylko naprawdę równo się jechało. Pani prezydent się zgodziła, wysypano tę drogę szutrem i zaczęło tam więcej ludzi jeździć i korzystać.
– Czy poprawa drogi rozwiązała problem smrodu?
Ewa: Nie, smród dalej był, nie ma co ukrywać, dalej wszystkich odstraszał. Ja wtedy jeździłam tam częściej, już niezależnie od pogody. Kiedyś musiałam czekać, aż ścieżka wyschnie, ale po wysypaniu szutrem było już zupełnie inaczej, ta droga rowerowa była bardzo fajnie zrobiona. Zresztą, nawierzchnia do dzisiaj jest taka sama.
– I wtedy doszło do Pani pierwszego zderzenia z problemem zanieczyszczenia?
Ewa: Tak, dwa razy zdarzyła się taka sytuacja. Pierwszy raz był nie do zapomnienia. Jechałam tamtędy, zauważyłam, że za rozlewiskiem jest duży zrzut jakiś wód śmierdzących, stanęłam jak wryta, zaczęłam się rozglądać, co się dzieje. To było dla mnie takie zaskoczenie, że gdy tyle się mówi o ekologii, o zanieczyszczaniu środowiska, tu w biały dzień leci nie wiadomo ile metrów sześciennych wody śmierdzącej. I, że to ktoś robi w biały dzień. To była 9:00 rano w niedzielę. Zawiadomiłam straż miejską. Czekałam, przyjechali, niby wzięli próbki, no ale temat potem jakoś ucichł. Nic z tym chyba nie zrobiono, nie wiem, nawet czy zbadano to w ogóle. Potem sytuacja się powtórzyła. Znowu jechałam tamtędy, znowu zawiadomiłam straż miejską. I dalej nic to nie zmieniło.
– Jakie wrażenie robiło to rozlewisko?
Ewa: Trzeba było brać głęboki wdech i jak najszybciej minąć tę część. Rozlewisko wyglądało tak, że ptaki łaziły po brzegu i ciągnęły za sobą szlam na nogach. Wyglądało to strasznie, było gęste, szlamowate. Ale… Z jednej strony śmierdziało i odstraszało, ale z drugiej strony było tam tak ładnie, wręcz pięknie. Przyroda aż przyciągała. Prawdopodobnie dzięki temu, że mało osób tam przychodziło to tej przyrodzie nikt nie przeszkadzał. Ona tam się sama rozrastała, zwierzęta czuły się tam bezpiecznie, bo nie było ludzi, mimo tego smrodu i zanieczyszczonej wody.
– Kiedy zaczęła Pani działać publicznie w tej sprawie i jakie było poparcie?
Ewa: Na początku wokół mnie była mała garstka osób. W mediach nikt nie chciał o tym pisać, a mnie bardzo zależało na nagłośnieniu tej sprawy. Parę osób do mnie się dołączyło. Ale były wiceprezydent jakoś do nich przemówił … więc odłączyli się , zaczęli mnie wręcz atakować. Rozpowiadano, że Chmielewska chce, żeby dalej śmierdziało mieszkańcom, bo nie chce się zgodzić na zasypanie tego rozlewiska.
– Czyli główną „konkurencyjną” ideą było zasypanie rozlewiska?
Ewa: Tak. Tłumaczono mieszkańcom, że jak się zasypie, to wtedy nie będzie tych odorów. Ale gdy coś śmierdzi, to trzeba zlikwidować przyczynę, a nie skutek. Zasypanie oznaczałoby zniszczenie tego miejsca, nie byłoby już tej okolicy.
– Jak zdobywała Pani wiedzę i wsparcie potrzebne do walki o to miejsce?
Ewa: Byłam popularna, robiłam różne akcje jako fundacja, pracowałam z seniorami, z aktywnymi kobietami, organizowałam wycieczki rowerowe. Obracałam się w grupie osób, które mnie wspierały. Potem, gdy zaczęłam o tym pisać na Facebooku, mieszkańcy sami dołączali, chcieli pomóc. Ale najpierw pojedynkę objeździłam wszystkie nasze wyższe uczelnie, wszystkie wydziały ochrony środowiska, tam się uczyłam „czym to się je”. Trochę o geologii, trochę o wodach, trochę o ochronie środowiska,o przepisach. Byłam na Politechnice, na Wydziale Ochrony Środowiska. I tak małymi kroczkami ktoś w końcu mi powiedział, że jest taki doktor Sołtysiak na Uniwersytecie Śląskim, który współpracował przy temacie „Żabich dołów”. Udało mi się do niego dotrzeć, ale to była daleka droga. Doktor Sołtysiak był niechętny na początku, gdy usłyszał, że jestem radną , to już wcale nie był skłonny do współpracy. Mówił, że nie ma czasu ale jak chcę się czegoś dowiedzieć, to mam przyjść na wykład wraz ze studentami. Wzięłam dzień urlopu w pracy i pojechałam na zajęcia do niego, posiedziałam tam pół dnia. To go przekonało chyba, że naprawdę jestem zainteresowana tym tematem. Od tamtego czasu zaczęła się nasza współpraca. On bardzo interesuje się płazami. Płazy są najbardziej chronione, bo to jest najszybciej ginący gatunek. My tam na rozlewisku mamy właśnie ze względu na płazy tę ochronę prawną. Głównie na płazy, nie tylko ptaki. W Polsce występuje około 18-19 gatunków płazów, u nas są 3/4 z tych płazów. Nie ma ich ilościowo dużo, ale gatunkowo jest ogromna różnorodność.
– Cała sytuacja z ochroną rozpoczęła się przed wyborami, prawda?
Ewa: Tak, to zaczęło się tak, że jeszcze przed wyborami. Miałam spory dylemat, bo cała kampania wiceprezydenta Krzysztofa Mejera, który też kandydował z mojego okręgu, opierała się na tym, że on zasypie rozlewisko i ludziom przestanie śmierdzieć. Nie miałam takiej siły przebicia jak on…
– Bycie radną pomogło w działaniach?
Ewa: Pomogło mi to później, przy ustanowieniu użytku.
– Kto był zainteresowany zasypaniem rozlewiska?
Ewa: Trzy instytucje. Nasze miasto, ponieważ gdyby zasypali, mieliby problem z głowy. Po prostu przestałoby śmierdzieć. Wody Polskie, ponieważ odpowiadają za wody płynące i musieliby monitorować wszystkie te wpływy do Kochłówki. Uznano więc, że za problem odpowiada kopalnia więc Wody Polskie zwróciły się do kopalni (PGG). PGG też było zainteresowane, żeby szybko, ten temat zamknąć. Znaleziono już nawet firmę, która miała zasypać rozlewisko odpadem kopalnianym. Wykonano drogę dojazdową po drugiej stronie Kochówki do miejsca, gdzie miało być przeprowadzone zasypanie. Cały czas pisałam do WIOS-iu, aby zbadali przyczynę, tego smrodu. Myślałam, że jak przestanie śmierdzieć, to mieszkańcy zaakceptują to miejsce, uwierzą, że nie trzeba zasypywać, że trzeba ratować. WIOS odpisywał, że były już rutynowe badania, że oczyszczalnia nic nie zrzuca, że wszystko w normie.
– Co było przełomem?
Ewa: Parę tygodni przed tymi wyborami w 2018 roku. Widzę, że tę drogę już tam robią. I ktoś mi podsuwa: A od czego jest Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska? Przecież jest RDOŚ od ochrony zwierząt!”. W tym momencie pomyślałłam: „Jeszcze napiszę do RDOŚ-iu!”. Napisałam do RDOŚ-iu jako fundacja Aktywni Społecznej AS. Napisałam tak, że planowane jest zasypanie rozlewiska, a tam pływają ptaki.
-Jaka była reakcja RDOŚ-iu?
Ewa: RDOŚ wtedy napisał do wykonawcy, że mają zrobić ekspertyzę przyrodniczą. I wykonawca zasponsorował nam zrobienietej ekspertyzy przyrodniczej. A w ekspertyzie wyszło nam na tym terenie pełno chronionych gatunków! I RDOŚ przekazał wtedy wykonawcy, że mają wykonać prace tak, żeby nie naruszyło to siedlisk chronionych. A to jest nierealne, albo zasypujesz, albo zostawiasz. Zgoda miasta na prowadzenie prac, czyli decyzja, którą miasto wydało, miała 2 lata ważności. Więc zanim firma od zasypywania się uporała z tym wszystkim, minęły właśnie owe 2 lata. I już miasto nie mogło już przedłużyć tej decyzji, zaczęli się wycofywać.
– Ale problem smrodu pozostał?
Ewa: Tak, smród był cały czas. Ale stał się cud, że nagle teraz od dóch lat tym zrzutem za rozlewiskiem leci …woda deszczowa. To już nie jest śmierdząca woda. Do tej pory nie wiemy jak to się stało. Potem wraz z doktorem Sołtysiakiem zrobiliśmy badania, zadzwonił, że jest możliwość, bo EKOUNIA z Wrocławia robi duży projekt o czystości wód. Rzutem na taśmę się załapałam i ze środków EKOUNII zostały zrobione badania tego rozlewiska. Gdy zbadali wodę, wyszło że najgorszy stan wody jest od strony, gdzie wpływa i od strony za rozlewiskiem, gdzie jest ten zrzut a w środku woda była najczystsza. Widać było, że ten dopływ smrodów był z boków tylko, to rozlewisko było atakowane jak gdyby z dwóch stron.
– Zgłosiła Pani sprawę do prokuratury, prawda?
Ewa: W międzyczasie zgłosiłam sprawę do prokuratury. Podałam przepisy Prawa o ochronie środowiska i że są przekraczane normy, że gdzieś jest przeciek ścieków do tego rozlewiska i stąd smród. Chciałam, żeby prokuratura ściągnęła z PGG dokumentację przepompowni, aby sprawdzili, co się tam dzieje, gdzie coś przepuszczało. Prokuratura mi odpowiedziała, że to jest tajemnica przedsiębiorstwa PGG. Sprawa w prokuraturze została umorzona. Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Ale zmieniły się władze jedne – i w PGG, i w mieście. Już wtedy byłam radną w komisji skarg, wniosków i petycji. To była pierwsza kadencja, kiedy taka komisja istniała ustawowo powołana. Ustaliliśmy z grupą aktywnych mieszkańców, że składamy petycję jako grupa. Był taki fajny młody człowiek po kierunku studiów „ochrona środowiska”, Marcin Gierszal, z którym mocno współpracowałam. I w końcu padł pomysł, że postaramy się o ochronę tego miejsca. Jedyna forma ochrony, jaką może wprowadzić miasto, to użytek ekologiczny. Postanowiliśmy, że składamy wniosek jako grupa inicjatywna Dolina Kochówki wniosek o ustanowienie użytku. Wniosek został złożony do Rady Miasta. Jako przewodnicząca komisji infrastruktury powołałam zespół roboczy do spraw ustanowienia użytku. Tylko, że wcześniej musiała powstać uchwała intencyjna o przystąpieniu do prac nad tym projektem. Musiałam jakoś tam przekonać wszystkich radnych. Ale udało się, ta intencyjna uchwała przeszła. Zaczęliśmy jako ten zespół pracować. Już z wolna wszyscy zaczynali „kochać” to rozlewisko choć niektórzy pewnie kochać tak przez łzy, no bo to już był fakt dokonany. Już pracowaliśmy nad tym. To rozlewisko sięga prawie od Wirku aż do granic z Chorzowem Batorym, jest to bardzo duży obszar chroniony. Zapraszałam do wspólpracy oczywiście doktora Sołtysiaka. W międzyczasie weszłam w kontakt z Jerzym Paruselem, wieloletnim dyrektorem Centrum Dziedzictwa Przyrody Górnego Śląska, z doktorem Piotrem Cempulikiem z Muzeum Śląskiego, z działu przyrody. Dotarłam do również do studentów. Doktor Marek Sołtysiak studentom zadawał tematy dotyczące Kochówki, Kochówka stała się sławna na uniwersytecie.
– Jaka jest kluczowa wartość przyrodnicza tego miejsca?
Ewa: Wiedzieliśmy, że ekspertyza wykazała, że są chronione gatunki. Są walory przyrodnicze, chronione gatunki. A najważniejszą rolę odegrał zimorodek. Pamiętam dzień, gdy wszyscy nam zarzucali, że zimorodka żeśmy sobie tam wymyślili. Pamiętam, był festyn na Bykowinie i przyszedł do mnie Adam Pielat. Mieszka w Chorzowie Batorym, ale codziennie przechodził wzdłuż i przez ten użytek, bo chodzi i robi zdjęcia. Przyszedł do mnie ktoś z naszej grupy „inicjatywnej” i mówi: „Ewa, musisz to zobaczyć”. Mówię mu: „Nie mam czasu, jest grill, są ludzie. On mówi: „Ale zobacz, co ja mam!”. Patrzę, a jemu włosy stoją na ręce. „Musisz to zobaczyć, Ewa!”. Jemu się udało nagrać zimorodka, ale tak zrobił w ten sposób film, że jest zimorodek na gałęzi na rozlewisku, potem jest zbliżenie zimorodka, odsunął się, obrót dookoła i powrót obiektywem na zimorodka. Mówi mi: „Udokumentowałem go, nikt nam nie zarzuci, że my sobie wymyślili zimorodka„. A potem działy się tam cuda. Oprócz mieszkańców pomagały nam zwierzęta. Pierwszy był zimorodek. Potem chyba w 2022 roku, zimą mieszkańcy naliczyli na rozlewisku 37 łabędzi. Pamiętam ten moment, gdy do mnie zadzwonił ktoś, i mówi: „Pani Ewo, tam jest dziewięć łabędzi!”. Ja na to: „Dziewięć? Tak dużo?”. A potem co parę godzin miałam informacje: jest 27, 30, 32., 37! To było nieprawdopodobne. Mamy nagrane filmy, jak te łabędzie się przeganiają, była część rozlewiska zamarznięta i one ślizgały się na tym lodzie. Mnóstwo ludzi wtedy przychodziło, żeby oglądać te łabędzie. I teraz jeszcze czapla nadobna. Zarejestrowana oficjalnie pierwsza czapla nadobna w Polsce została zarejestrowana na naszym rozlewisku w tym roku dwa lata temu. Ekolodzy mają strony w internecie, gdzie zgłaszają, gdzie widziano w danym roku pierwszą czaplę, pierwszy inny ptak, który przylatuje w Polsce. I pierwsza czapla nadobna została zarejestrowana w całej Polsce na naszym rozlewisku. Pewnego dnia, gdy myśleliśmy, że wszystkie ptaki są zliczone, okazało się, że nad głowami fruwa nam kilkanaście nietoperzy, też są chronione. Kormorany też niedawno przyleciały, było ich 30.
– Czy zwiększone zainteresowanie ludzi nie szkodzi przyrodzie?
Ewa: Dlatego uczymy się z szacunkiem do przyrody podchodzić. Użytek chroni przyrodę i zwierzęta. A my możemy na to z podziwem popatrzeć. Być dumnym, że mamy w naszym mieście coś , co na taką skalę pokazuje, że przyroda z powrotem przywrócona została do stanu wręcz idealnego. Że potrafi się odrodzić. Największym sukcesem, tego co się wydarzyło w ciągu tych lat walki, to jest to, że tak naprawdę przekształciliśmy szkodę górniczą w użytek ekologiczny. Miejsce dla zwierząt i roślin, gdzie człowiek może tylko zajrzeć, popatrzeć, stanąć z boku i powiedzieć: „Szanuję cię, kocham cię, przyrodo”. A to było na początku tylko szkodą górniczą.
– Jakie znaczenie miała strona społeczna, ci ludzie skupieni wokół Pani?
Ewa: Bardzo duże. Chociaż najpierw trzeba było przekonać do tego mieszkańców, przekonać , że ze smrodem można wygrać, że przyczyną zanieczyszczenia i przykrych zapachów nie jest rozlewisko, tylko to, co do niego wpuszczają. Potem sami mieszkańcy przekonywali jeden drugiego , Facebook odegrał dużą rolę, dzięki niemu stworzyła się grupa mieszkańców, która pracowała w swoim środowisku, wśród swoich znajomych. Zmieniała to społeczne nastawienie.
Kiedyś, gdy rozmawiałam z mieszkańcami Niebieskich Dachów, większość z nich mówiła: „Pani Ewo, my czekamy tylko do emerytury i uciekamy stąd. My tu nie chcemy mieszkać, bo tu nie można okna otworzyć”. A teraz sobie chwalą mieszkanie w tym miejscu. Okazuje się, że nie śmierdzi, jest ładnie, można wyjść na spacer. Do tego jest chłodniej. Gdy mamy upały, woda sprawia, że jest kilka stopni mniej. Nie ma tropikalnych nocy. Teraz już jest aprobata społeczna. Głos społeczny musi być usłyszany, zauważany i respektowany. W tej chwili późnym wieczorem bardzo dużo osób tak spaceruje, chodzą z kijami, jeżdżą na rowerach. Sami pilnują tam porządku, monitorują gdy nie ma łabędzia, gdy jakiś brakuje, to od razu mi zgłaszają. Wszyscy żyją tym miejscem, bo to jest ich miejsce. Poczuli się za to odpowiedzialni, nauczyli się mieć oczy otwarte.
– Pani Ewo, bardzo dziękuję za tę rozmowę i za podzielenie się tą niezwykłą historią.
Ewa: Dziękuję bardzo.